|
nenas |
Wysłany: Czw 21:23, 03 Maj 2007 Temat postu: |
|
No to jesteśmy już po wycieczce…Jak się okazuje wyjątkowej…Ponieważ obfitowała ona w niezwykłe wydarzenia, postanowiłam przybliżyć nieświadomym szczegóły tej wyprawy…Zacznę od początku…
Przybyłam o umówionej godzinie 13:30 (Niemożliwe!!! Nenas punktualnie???!!!) pod kościół. Po chwili dołączyła do mnie Iza, jak się okazało, krążąca już od piętnastu minut. To się nazywa punktualność! Prócz Izy od drugiej strony czekali Agnieszka i ks. Mariusz, posiadający wiadomość od Marcina, iż ten zjawi się za dziesięć minut. Tak też się stało. I w tej oto zastraszającej ilości wyruszyliśmy na podbój klasztoru Kamedułów.
Pogoda piękna, humory dopisywały, naprawdę, nic nie zapowiadało mrożących krew w żyłach wydarzeń, które czekały na spotkanie z nami…
Jakiś kilometr lub dwa za Rudawą dotknęła nas pierwsza katastrofa. Opona w rowerze Agnieszki została przebita przez wstrętny gwóźdź…Cóż czynić? Niestety rozwiązanie było jedno – zakończenie wycieczki…Niezawodny ks. Mariusz wrócił do domu, przyjechał samochodem i zawiózł Agnieszkę do domu. Natomiast my, (jeszcze) nie poszkodowani, w dość jednak uszczuplonym gronie postanowiliśmy jechać dalej.
Ponieważ ja ze swoim rowerem nie obchodzę się odpowiednio, to nie dziwi mnie fakt, iż co chwilę coś w nim stuka, puka, kwiczy itd. Szczególnie, gdy wiem, co. Także usłyszawszy, że ciągle jakaś część mojego pojazdu wciąż się obija, i zdefiniowawszy to jako uderzanie odpadającego odblasku na ramie koła o takie cóś, co mocuje błotnik, nie przejęłam się tym zbytnio, rzec mogę nawet wcale. A chyba powinnam, bo po około dwóch kilometrach dalej odblask odpadł. To na szczęście nie było jednak katastrofą, zagrażającą wycieczce, także jechaliśmy dalej. A mnie rower już nie stukał.
Byliśmy już naprawdę blisko, na sprężynie ul. Księcia Józefa. Nagle usłyszałam głos Marcina, krzyczący: „O jasny gwint!”. I bynajmniej, nie był to krzyk bez powodu…Bowiem z łańcuchem w rowerze Marcina nie było dobrze…Pewnie myślicie, że spadł…A gdzie tam, żeby on spadł…On się urwał…No to po ptokach. Koniec wyprawy. A jej cel mieliśmy dosłownie przed sobą. Ech, jakieś fatum…A przecież to nie piątek trzynastego, tylko trzeci maj, to błogi raj być powinien…Ja dziękuję, jak tak czwartek trzeci maj wygląda, to jak będzie wyglądał piątek trzynastego???!!! Aż mnie ciary przechodzą na samą myśl o tym…No, ale do relacji wracając…Kolejne SOS do księdza…Zapewnił, że przyjedzie...W czasie oczekiwania udokumentowaliśmy dowody naszych przygód, także potwierdzenie tejże historii znajdziecie później w temacie „Nasze zdjęcia”…Na duchu podtrzymywały nas czekoladowe wafelki Izy…Choć co ja to tak piszę niemrawo jakoś, wcale nie byliśmy smutni, co to, to nie! Zaskoczeni po prostu…ale nie zniechęciło nas to do dalszych wycieczek, następne już w planach!
Ponieważ ksiądz był jeszcze stosunkowo daleko, postanowiliśmy zawrócić. Marcin jakoś sobie radził, zamieniając rower na hulajnogę. W pewnym miejscu zatrzymał się i czekał tam już na księdza, natomiast Iza i ja ruszyłyśmy już w stronę domu. Jednak przy schronisku dla zwierząt otrzymałyśmy komunikat, by przyjechać na Salwator. Tak tez uczyniłyśmy i tam spotkałyśmy się z księdzem i Marcinem. Na lodach! Stokrotne dzięki księdzu za tę osłodę! Po pożywieniu się bombą kaloryczną ksiądz z Marcinem pojechali samochodem, a Iza i ja – jedyne, które się ostały (wymiatamy!!!) – wróciłyśmy do domów na rowerach.
Tak oto w skrócie wyglądała nasza dzisiejsza wyprawa. Gorąco zachęcamy i zapraszamy na kolejne!!! Atrakcje gwarantowane:P |
|
|
|
|
|